Przejdź do głównej zawartości

Moja Historia




  Zawsze marzyłam o wielkiej miłości i wierzyłam w jej wielką moc. Wiem, że związek to nie tylko randki, prezenty i obsypywanie się komplementami. Żeby był udany potrzeba naprawdę ogromnej pracy –z  obu stron. Związek z Marynarzem to często dodatkowa praca, „praca w nadgodzinach”.

Wszystko dobrze, kiedy obie strony szanują siebie nawzajem i doceniają to co na co dzień robią.  Jeśli tak nie jest, wspólne życie przestaje być kolorowe.

Jestem z moim mężem od kilkunastu lat. Wiele razem przeżyliśmy, głównie szczęśliwych chwil i uchodzimy za szczęśliwe i bardzo udane małżeństwo nie tylko wśród znajomych czy na fotografiach. Choć, z racji samego stażu, wydawałoby się, że lata spijania sobie z dzióbków mamy za sobą, nie stawiam sobie pytań – czy to jest miłość, czy przyzwyczajenie.

Choć przez ten nasz wspólny okres mój M do perfekcji opanował sztukę doprowadzania mnie do szału – zdecydowanie jest znawcą tematu i ma te swoje męskie sztuczki, to nie należę do marynarzowych, które z kalendarzem w ręku odliczają dni do wyjazdu męża na statek aby „ mieć już święty spokój”.  Mój kalendarz zawsze ma zaznaczony dzień (przybliżony) jego powrotu i czekam na niego jak na wielkie święto.

Zawsze pragnęłam mieć szczęśliwą rodzinę. Nie skłamię pisząc, że to było moje największe marzenie.

Jak większość kobiet, kiedy zostałam żoną, a potem mamą za punkt honoru przyjęłam szczęście bliskich jako dobro najwyższe. Moje potrzeby zeszły na plan dalszy, ale to nie było ważne – skoro prawdziwe szczęście czerpałam z uszczęśliwiania najbliższych.

Problem pojawił się wtedy, gdy moje poczucie szczęścia i wartości uzależniłam od szczęścia i dobrego nastroju rodziny.

 Nawet jeśli podejrzewałam lub wręcz wiedziałam, że prawdziwa przyczyna złości męża lub złego nastroju dzieci leży dużo głębiej, wszystko brałam na klatę i pogrążałam się w obwinianiu siebie.

W pogoni za doskonałością zupełnie się pogubiłam. Chciałam być bardziej perfekcyjna od Perfekcyjnej Pani Domu – najdoskonalsza mama, żona, córka. A że nie można zadowolić wszystkich – pojawiły się frustracje.

Cóż, życie to nie telenowela, zarówno mąż jak i dzieci kochają mnie bardzo, jednak na co dzień potrafią nieźle dać popalić. Czułam się coraz bardziej zmęczona ich pretensjami i niezadowoleniem. Czułam się często niedobrą matką, nie dość dobrą żoną. Choć starałam się najlepiej jak umiałam, miałam wrażenie, że rodzinie to wciąż nie wystarcza, to wciąż za mało.

Przestałam dogadywać się z mężem. Wciąż byłam zła na dzieci – że nie słuchają, że rozrabiają. I coraz bardziej byłam zła na siebie. Tęskniłam za sobą lubiącą spędzać czas z maluchami, organizującą im wycieczki, za sobą kobiecą, zadbaną, zalotną. Ale z drugiej strony byłam zbyt zła i zmęczona, żeby  cokolwiek zmienić w swoim życiu. Czułam się bezradna i niedoceniona nie mogąc dogadać się z mężem, kolejny raz starając się przejść na dietę, czy starając się nauczyć dzieci pomagania w domu. Wiem, lajf is brutalJ

Choć w oczach moich „lądowych” koleżanek wiodłam życie księżniczki, której niczego nie brakuje, ja byłam coraz bardziej zagubiona. Sama ze sobą i poniekąd przez siebie samą.

Wiele razy powtarzałam sobie, że gdyby mój mąż został z całym domem, dziećmi i obowiązkami sam, choć na 2 tygodnie, szybko doceniłby mnie i moją pracę, całe serce które wkładam w ogarnięcie całego tego kołowrotka zwanego życiem codziennym.

I wiecie co?  Moje prośby niestety zostały wysłuchane przez los. Wszystkie moje dotychczasowe problemy to był mały pikuś, o czym przekonałam się pod koniec września. Podczas corocznego badania USG piersi okazało się, że to coś, co sobie zresztą trochę wcześniej sama wymacałam, to nie jest tłuszczak, włókniak czy torbiel. Dwa tygodnie później w rękach trzymałam wynik biopsji, który przeczytałam chyba z milion razy. Ta zielona kartka z jednym zdaniem zmieniła wszystko. Potwierdziła się wcześniejsza diagnoza lekarza, że to nowotwór, na dodatek złośliwy. Moim zdaniem każdy jest złośliwy. Już sam fakt, że w ogóle jest przecież nadaje mu tę cechę.

Świat zawirował i runął. I co najdziwniejsze moje pierwsze myśli również związane były z rodziną. Co ja powiem dzieciom, jak im to wytłumaczę? No i mąż? Jak mam mu powiedzieć i czy w ogóle – skoro jest na drugim końcu świata. Przecież nie będzie mógł normalnie pracować, funkcjonować kiedy się dowie.

Zabawne, kolejny raz myślałam o innych, nie o sobie. Przed mężem ukrywałam prawdę przez prawie dwa tygodnie. Postanowiłam, że dopóki nie odbiorę wyniku nic mu nie powiem. W ostatnim czasie wydawało mi się, że oddaliliśmy się od siebie, że on mnie w ogóle nie słucha i nie rozumie, tym czasem okazało się, że jednak zna mnie jak mało kto. Przy każdej rozmowie pytał czy wszystko w porządku i męczył mnie abym przyznała się co się stało. W końcu pękłam – powiedziałam mu 3 dni przed odebraniem wyniku.


Był w domu po czterech dniach. Zorganizował sobie podmianę, przylot, wszystko żeby być ze mną, choć to była dopiero niecała połowa kontraktu.

Od powrotu nie odstępuje mnie na krok – razem ze mną rozpoczął długą i niełatwą drogę do mojego wyleczenia.  

Wspiera mnie, pociesza i wierzy we mnie. Dzięki niemu mam siłę, dzięki niemu wierzę, że dam radę.  


Trochę trwało, zanim udało mi się wszystko poukładać w głowie. Nagle okazało się, że potrafię nie narzekać i cieszyć się z drobiazgów. To co w zachowaniu mojego męża czy dzieci nieraz doprowadzało mnie do szału teraz potrafię obrócić w żart lub po prostu zignorować. 


Zmienił się również mój M. Jak stwierdził, życie dało mu po pysku wystarczająco mocno, żeby dotarło do niego co jest naprawdę ważne.

Cieszę się, że jest, że budzę się przy nim co rano i zasypiam słysząc jego oddech i czując jego ciepło. Z jego oczu bije troska i miłość.

Jest coś jeszcze co w końcu do mnie dotarło. Nie warto odkładać na potem, czekać na odpowiedni moment. Ten odpowiedni moment jest właśnie teraz. Na szczerą, poważną rozmowę, na rozpoczęcie nowego etapu w życiu, na podjęcie decyzji. Potem, potem już tylko żałuje się, że wcześniej się czegoś nie zrobiło.









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Złośliwiec

Złośliwiec nie pyta o wiek. O to, czy jesteś matką, czy karmiłaś piersią, czy dbasz o siebie i czy regularnie się badasz też nie. Złośliwiec nie boli i jest podstępny. Jak każdego roku wybrałam się na USG piersi do lekarza. Coś tam sobie wcześniej wymacałam podczas samokontroli, ale że wymacałam sobie „coś tam” już kilkukrotnie – co potem okazywało się „zmianą hormonalną” która pojawia się i znika w czasie cyklu, nie przewidywałam, że tym razem może być inaczej. Lekarz w czasie badania wydał się być zaniepokojony i lekko zdziwiony, że tego czegoś nie było podczas poprzedniego badania. Nie wytrzymałam i zapytałam wprost – czy jego zdaniem to nowotwór. Zamurowało mnie, kiedy twierdząco pokiwał głową. Ale po chwili dodał: proszę się tak nie przejmować, to jest jak GRYPA. Musimy tylko to zbadać, żeby wiedzieć jak leczyć. Z moją „grypą” skierowano mnie do Centrum Onkologii. Zostałam poddana wielu badaniom – prześwietlenie, biopsja, mammografia, ponowne USG. Żeby było zabawnie

Powrót do normalności

  Minął prawie rok od mojego pobytu w szpitalu a ja znów tu jestem. Tym razem jednak zabieg ma zupełnie inny charakter. Trzeba naprawić to co się wcześniej popsuło, także trafiłam tu na pierwszy etap tunningu zwanego rekonstrukcją.  I choć znam tu już każdy kąt i w pamięci mam zapisanych wiele niełatwych wspomnień, tym razem czuję się zupełnie inaczej.  Pamiętam strach, który towarzyszył mi podczas wszystkich trzech pobytów. Miałam głowę przepełnioną myślami i nie wszystkie tryskały optymizmem. Jeszcze miesiąc a nawet dwa po chemioterapii z myślami bywało różnie. Obawiałam się, że strach pozostanie już ze mną na zawsze. Będzie czaił się za plecami i pojawiał za każdym razem gdy coś mnie zaboli albo wyskoczy mi podejrzany pieprzyk.... jednak z upływem czasu strach słabnie. Życie zasuwa z takim pędem, że coraz częściej po prostu zapominam o nim. Ostatnio znów doszłam do wniosku że muszę trochę zwolnić. Zdałam sobie sprawę z tego, że już trzeci raz w tygodniu jem obiad