Przejdź do głównej zawartości

Chemia, chemia i po chemii!

W poniedziałek obchodziłam małe święto. OSTATNIA chemia!!!

Pamiętam doskonale kiedy z przejęciem pojawiłam się na pierwszej. Strach przed nieznanym, przed skutkami. Jakiś wewnętrzny bunt i nurtujące pytanie - czy to naprawdę konieczne.
Wiadomo, chemia nie ma dobrej sławy. W internecie roi się od artykułów o jej szkodliwości. Dlatego ich nie czytam😊 Skoro poddałam się terapii unikam wszystkiego co poddaje w wątpliwość słuszność mojej decyzji. 
Nie rozumiem artykułów, w których wypisuje się, że chemioterapia skraca życie pacjenta i wciska się statystyki o umieralności pacjentów, którzy się jej poddali. A ile przeżył by pacjent, który by jej nie przyjął? Ktoś jest w stanie to podać?
Czytałam w pewnej książce, że tak naprawdę jesteśmy w stanie uleczyć się sami, ale też że jeśli na ból głowy bierzemy tabletkę i ona nam pomaga, to mamy je brać ( byle nie za często rzecz jasna)- pomoże nam BO W TO WIERZYMY. Myślę że podobnie jest z chemią. Pomoże tym, którzy wierzą że pomoże. A nie jest to takie oczywiste. Spędzając sporo czasu w poczekalni przychodni, szpitalu czy na sali chemii nasłuchałam się o tym jakie to świństwo i jak bardzo szkodzi. Jak więc może pomóc takiej osobie? 
Chemioterapia z pewnością ma skutki uboczne, nawet tabletki przeciwbólowe je mają. Ale póki co jest jedną z form pomocy osobom z wykrytymi nowotworami, warto więc rozważyć terapię. 
Zresztą w sytuacji gdy na szali jest życie, człowiek chwyta się wszystkiego. Na równi z medycyną konwencjonalną, wypróbowałam cały wachlarz metod niekonwencjonalnych. 
Wierzę, że na naszej życiowej drodze ludzie nie pojawiają się przypadkiem lecz bardzo często w konkretnym celu. 
Pewnego dnia, jeszcze przed moją chorobą,  postanowiłam zmienić fryzjera. Z setki salonów wybrałam akurat ten jeden i tak rozpoczęła się moja przygoda z moim guru. Od początku bardzo lubiłam z moim fryzjerem rozmawiać. Kiedy dowiedziałam się o mojej chorobie, podczas kolejnej wizyty ten wątek pojawił się w naszej rozmowie- w zakresie zmiany fryzury.... i wtedy okazało się że mój Fryzjer nie tylko doskonale zna się na fryzjerstwie ale jest chodzącą kopalnią wiedzy w zakresie zdrowego odżywiania, produktów antyrakowych a przede wszystkim motywacji i pozytywnego myślenia. To on przekazał mi rewelacyjny przepis na sok z kiszonego buraka, całą listę produktów, które na stałe powinny zagościć w mojej codziennej diecie i książkowy must have który zdecydowanie odmienił moje życie. Wyszłam od niego jak zawsze z perfekcyjną fryzurą ale przede wszystkim przepełniona pozytywnymi emocjami, naładowana wiarą, że będzie dobrze.
Niedługo po tej wizycie udałam się również do bioenergoterapeuty. Magiczną moc dłoni księdza doświadczałam nie raz. Po każdej wizycie czułam się silniejsza i wzmocniona.
Generalnie chemię zniosłam bardzo dobrze- taka jest opinia rodziny i znajomych😊 Według medialnych wyobrażeń po chemii człowiek powinien wyglądać jak zombie, leżeć plackiem i rzygać jak kot.
Wyglądam ponoć kwitnąco, funkcjonuję w miarę normalnie a i wymioty mnie ominęły.... 
ja odczuwam to różnie, po każdej chemii czuję się inaczej. Miałam kryzys po trzeciej czerwonej i po drugiej białej. Ale też uważam, że mogło być gorzej. Nie ukrywam, że każda kolejna terapia kosztowała mnie dużo wysiłku, psychicznego wysiłku i tylko powtarzanie sobie, że muszę, że już widać brzeg, sprawiało, że właśnie kończę terapię.
I teraz jeszcze tylko tydzień niezbyt fajnego samopoczucia i mogę otwierać szampana😊
Jestem z siebie dumna! Dałam radę!
Najtrudniejszy moment? Kiedy spotykam na oddziale kogoś znajomego. Wiem co przechodzi i ile pracy wymaga przestawienie się na pozytywne myślenie. I jeszcze kobieta w zaawansowanej ciąży na fotelu naprzeciw mnie. Ostatnio mijała mnie na korytarzu już bez brzuszka. Jej synek urodził się zdrowy 😊 a ona ma dodatkową motywację do walki o siebie. 
Spotkałam też pacjentki, które po przejściu chemii pozbyły się guzów- wyniki wykazały że guz zniknął. 

Cuda się zdarzają- wystarczy uwierzyć.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Moja Historia

  Zawsze marzyłam o wielkiej miłości i wierzyłam w jej wielką moc. Wiem, że związek to nie tylko randki, prezenty i obsypywanie się komplementami. Żeby był udany potrzeba naprawdę ogromnej pracy –z  obu stron. Związek z Marynarzem to często dodatkowa praca, „praca w nadgodzinach” . Wszystko dobrze, kiedy obie strony szanują siebie nawzajem i doceniają to co na co dzień robią.  Jeśli tak nie jest, wspólne życie przestaje być kolorowe. Jestem z moim mężem od kilkunastu lat . Wiele razem przeżyliśmy, głównie szczęśliwych chwil i uchodzimy za szczęśliwe i bardzo udane małżeństwo nie tylko wśród znajomych czy na fotografiach. Choć, z racji samego stażu, wydawałoby się, że lata spijania sobie z dzióbków mamy za sobą, nie stawiam sobie pytań – czy to jest miłość, czy przyzwyczajenie. Choć przez ten nasz wspólny okres mój M do perfekcji opanował sztukę doprowadzania mnie do szału – zdecydowanie jest znawcą tematu i ma te swoje męskie sztuczki, to nie należę do marynarzow

Walentynki

Miłości nie można zaplanować. Przychodzi pewnego dnia na zajęcia z angielskiego, siada obok ciebie i nawet nie wiesz, że to już. Coś zaczyna do ciebie docierać kiedy dostrzegasz, że jakoś tak starasz się ładniej wyglądać, że znów czekasz na telefon, a rozmowa trwa dłużej niż odcinek "M jak miłość".... Zapominasz o jedzeniu, bo motyle w brzuchu wariują i nie pozwalają na przełknięcie czegokolwiek. I kiedy dowiadujesz się, że on "pływa", a ty zawsze mówiłaś, że "nigdy marynarza " - nie ma to już znaczenia. Bo Miłość zawładnęła już Twoim sercem, całą tobą. O tym, że wpadłaś po uszy, że już po tobie przekonujesz się lecąc samolotem, sama, na drugi koniec świata po to, aby razem ze swoją Drugą Połówką spędzić dwa tygodnie na statku. NA STATKU! - choć zawsze panicznie bałaś się wody. Miłość jest wielka. Miłość jest potężna! Daje niesamowitą siłę do pokonywania własnych słabości i trudności codziennego życia. A tych nie brakuje, zwłaszcza, kiedy przez ż

Powrót do normalności

  Minął prawie rok od mojego pobytu w szpitalu a ja znów tu jestem. Tym razem jednak zabieg ma zupełnie inny charakter. Trzeba naprawić to co się wcześniej popsuło, także trafiłam tu na pierwszy etap tunningu zwanego rekonstrukcją.  I choć znam tu już każdy kąt i w pamięci mam zapisanych wiele niełatwych wspomnień, tym razem czuję się zupełnie inaczej.  Pamiętam strach, który towarzyszył mi podczas wszystkich trzech pobytów. Miałam głowę przepełnioną myślami i nie wszystkie tryskały optymizmem. Jeszcze miesiąc a nawet dwa po chemioterapii z myślami bywało różnie. Obawiałam się, że strach pozostanie już ze mną na zawsze. Będzie czaił się za plecami i pojawiał za każdym razem gdy coś mnie zaboli albo wyskoczy mi podejrzany pieprzyk.... jednak z upływem czasu strach słabnie. Życie zasuwa z takim pędem, że coraz częściej po prostu zapominam o nim. Ostatnio znów doszłam do wniosku że muszę trochę zwolnić. Zdałam sobie sprawę z tego, że już trzeci raz w tygodniu jem obiad